Mauretania przeleciala za oknami samochodow, ktorymi zabierali nas dobrzy ludzie. Wlasciwie nic szczegolnego, ludzie bez usmiechow, jacys nieufni... Krajobraz dosc monotonny. Niewiele do opowiadania...
Za to Senegal!... Witamy w Afryce!
Najpierw St. Louis. Kolorowe miasteczko, wszedzie usmiechy... Mieszkalismy u przypadkowo poznanego chlopaka i jego licznej rodziny. Wspaniale przyjecie, niesamowita goscinnosc, duzo smiechu... Akurat trafilismy na najwieksze swieto czarnej, muzulmanskiej Afryki i z tej okazji Klaudia skubala kure na niedzielny obiad.Yassa poulet, czyli ryz z miesem. Senegalskie jedzenie bardzo dobre. I jest go bardzo duzo. Ciagle nas karmia, wiec nie ma co liczyc na zrzucenie zbednych kilogramow... Wieczory spedzalismy z przyjaciolmi Abdula, goscia, ktory nas przygarnal. Duzo senegalskiej muzyki ( sprawdzcie Youssou Ndour i ogolnie muzyke mbalah albo mbalax), winko, dyskusje i duuuzo tego, co pod afrykanskim sloncem rosnie najlepiej. Dyskusje po francusku oczywiscie, ale jakos nam to nie przeszkadzalo. Nawet co nieco rozumielismy chyba.
Po kilku dniach zdecydowalismy, ze czas ruszac dalej. Gosc, ktory zabral nas z St.Louis, zaprosil nas na posilek i na nocleg. Nieswiadomie sie zgodzilem, tym razem nieznajomosc francuskiego okazala sie czyms pozytywnym. Po okolo 30 kilometrach skrecilismy z trasy do Dakaru w piaszczysta drozke i wyladowalismy w wiosce Pal. Klaudia kaze napisac, ze bylo zajebiscie i ma racje. Domki ze slomy, potezne baobaby, kozy, krowy, indyki i nieznana nam reszta inwentarza... Pape Gaye, nasz gospodarz, oprowadzil nas po swoich posiadlosciach, zjedlismy na kolacje przepyszne Tiebediene pod baobabem. A na deser owoce baobabu.
Rano ruszylismy w droge do Dakaru. Myslelismy, ze Pape Gaye wysadzi nas gdzies w centrum miasta, ale po raz kolejny przekonalismy sie o niesamowitej, afrykanskiej goscinnosci. Mieszkamy w jego apartamencie, dostalismy niewielki pokoik, traktuja nas jak rodzine. Poswieca nam swoj czas, oprowadza nas po Dakarze, zapewnia atrakcje... Wczoraj bylismy na niesamowitej wysepce Ile de Goree. Piekna wysepka, ale historie ma smutna, bo wydarzylo sie tu sporo zlych rzeczy zwiazanych z niewolnictwem...
Dzisiaj zalatwilismy wize do Gambii, ale jeszcze troche pokrecimy sie po Senegalu.
Troche skrotowo piszemy, bo dzieje sie tyle, ze trzeba by ze dwa dni klepac w klawiature, zeby w miare nadarzyc za biegiem wydarzen. Troche notujemy w zeszycie, wiecej opowiemy w dlugie, zimowe wieczory.
To na razie tyle z Dakaru. I tak pewnie niedlugo wylacza prad, jak co wieczor...
Kilka zdjec z nasza rodzinka w St.Louis i na koniec moj nowy kumpel, Bob Marley... Choc wlasciwie to byla ona z meskim imieniem...
Oto afrykanska wioska, Pal.
Za to Senegal!... Witamy w Afryce!
Najpierw St. Louis. Kolorowe miasteczko, wszedzie usmiechy... Mieszkalismy u przypadkowo poznanego chlopaka i jego licznej rodziny. Wspaniale przyjecie, niesamowita goscinnosc, duzo smiechu... Akurat trafilismy na najwieksze swieto czarnej, muzulmanskiej Afryki i z tej okazji Klaudia skubala kure na niedzielny obiad.Yassa poulet, czyli ryz z miesem. Senegalskie jedzenie bardzo dobre. I jest go bardzo duzo. Ciagle nas karmia, wiec nie ma co liczyc na zrzucenie zbednych kilogramow... Wieczory spedzalismy z przyjaciolmi Abdula, goscia, ktory nas przygarnal. Duzo senegalskiej muzyki ( sprawdzcie Youssou Ndour i ogolnie muzyke mbalah albo mbalax), winko, dyskusje i duuuzo tego, co pod afrykanskim sloncem rosnie najlepiej. Dyskusje po francusku oczywiscie, ale jakos nam to nie przeszkadzalo. Nawet co nieco rozumielismy chyba.
Po kilku dniach zdecydowalismy, ze czas ruszac dalej. Gosc, ktory zabral nas z St.Louis, zaprosil nas na posilek i na nocleg. Nieswiadomie sie zgodzilem, tym razem nieznajomosc francuskiego okazala sie czyms pozytywnym. Po okolo 30 kilometrach skrecilismy z trasy do Dakaru w piaszczysta drozke i wyladowalismy w wiosce Pal. Klaudia kaze napisac, ze bylo zajebiscie i ma racje. Domki ze slomy, potezne baobaby, kozy, krowy, indyki i nieznana nam reszta inwentarza... Pape Gaye, nasz gospodarz, oprowadzil nas po swoich posiadlosciach, zjedlismy na kolacje przepyszne Tiebediene pod baobabem. A na deser owoce baobabu.
Rano ruszylismy w droge do Dakaru. Myslelismy, ze Pape Gaye wysadzi nas gdzies w centrum miasta, ale po raz kolejny przekonalismy sie o niesamowitej, afrykanskiej goscinnosci. Mieszkamy w jego apartamencie, dostalismy niewielki pokoik, traktuja nas jak rodzine. Poswieca nam swoj czas, oprowadza nas po Dakarze, zapewnia atrakcje... Wczoraj bylismy na niesamowitej wysepce Ile de Goree. Piekna wysepka, ale historie ma smutna, bo wydarzylo sie tu sporo zlych rzeczy zwiazanych z niewolnictwem...
Dzisiaj zalatwilismy wize do Gambii, ale jeszcze troche pokrecimy sie po Senegalu.
Troche skrotowo piszemy, bo dzieje sie tyle, ze trzeba by ze dwa dni klepac w klawiature, zeby w miare nadarzyc za biegiem wydarzen. Troche notujemy w zeszycie, wiecej opowiemy w dlugie, zimowe wieczory.
To na razie tyle z Dakaru. I tak pewnie niedlugo wylacza prad, jak co wieczor...
Kilka zdjec z nasza rodzinka w St.Louis i na koniec moj nowy kumpel, Bob Marley... Choc wlasciwie to byla ona z meskim imieniem...
Oto afrykanska wioska, Pal.
Ale wam fajnie kurcze sama bym sie wybrala śledzę was na mapie
OdpowiedzUsuń